O Kostaryce nie potrafię napisać nic obiektywnego, nie potrafię i chyba nawet nie chcę.
W kraju, w którym według różnych badań, żyją najszczęśliwsi ludzie na świecie, ja też czuję się szczęśliwy. Dlaczego tak się dzieje nie wiem, ale już z chwilą stawiania pierwszych kroków na lotnisku czuję się jakbym wracał do domu, czuję się jak Tico (tak siebie określają mieszkańcy Kostaryki).
Pozwólcie, że pokażę Wam „moją Kostarykę”, Kostarykę, w której się zakochałem.
Naszą podróż zacznijmy od stolicy – San Jose. Wiem, nie jest to miasto piękne, nawet nie jest ładne. Rdzenni mieszkańcy twierdzą, że jest to najbrzydsza stolica na świecie. Może mają rację, ale ja lubię ten niesamowity ruch uliczny, ciasne uliczki, korki i straszny hałas. Polubiłem kierowców, którzy sprawiają wrażenie jakby jedną rękę mieli przyklejoną do klaksonu i trąbią na wszystko i wszystkich.
Po wąskich chodnikach, pozastawianych różnego rodzaju straganami, między tłumem ludzi, który nigdzie się nie spieszy, przemieszczam się jak ryba w wodzie (i tak się czuję).
Kanały ściekowe między jezdnią, a chodnikiem są tak głębokie, że można nie tylko nogę złamać, ale i koło w samochodzie uszkodzić. Przyznam szczerze, to na początku nie podobało mi się, ale w trakcie pory deszczowej, gdy spadł ulewny, tropikalny deszcz, pokochałem też te kanały.
Sygnalizacja świetlna na skrzyżowaniach ulic istnieje prawdopodobnie tylko w celach dekoracyjnych. Ludzie przechodzą przez jezdnię nie wtedy kiedy pali się zielone światło, a wtedy kiedy uznają, że samochód nadjeżdżający z prawej lub lewej strony zdąży się zatrzymać.
Klimat San Jose polubiłem od pierwszej chwili, nawet nauczyłem się używać klaksonu, czego w Polsce nie robię nigdy.
Pura Vida ! Te słowa (oprócz maniana) słyszymy w Kostaryce na każdym kroku, a oznaczają one w dosłownym tłumaczeniu „czyste życie”. Tico w ten sposób się pozdrawiają, słyszymy to z okazji przywitania jak i pożegnania, ale i po prostu bez okazji. Coś pójdzie nie tak Pura Vida!, coś nam się uda- Pura Vida! Słońce praży nie do wytrzymania- Pura Vida! Samochód zablokował przejście – Pura Vida!
Prawdziwe życie w stylu Pura Vida poznamy, gdy przeniesiemy się na wybrzeże wschodnie- karaibskie lub zachodnie nad Pacyfik.
Z San Jose udajemy się do głównego portu na karaibskim wybrzeżu – Limon.
Wyjeżdżamy na drogę nr 32. Zabłądziliśmy? Nic nie szkodzi, wystarczy że zatrzymamy się przy drodze z mapą w ręku, a za chwilę zatrzyma się przy nas jakiś Tico i chętnie wytłumaczy jak dojechać, a jeżeli nie będzie się poruszał w zupełnie innym kierunku to jeszcze nas poprowadzi.
I jak tu nie kochać Tico?
Droga z San Jose do Limon powinna nam zająć około 2 i pół godz. Tak Kostarykanie określają odległość, w czasie potrzebnym na przebycie, a nie w kilometrach. Praktyczne, prawda?
Niestety, nie uda się dojechać w założonym wcześniej czasie. Po drodze zatrzymujemy się wielokrotnie. Widoki rozciągające się wzdłuż drogi zapierają dech w piersiach, nie można przejechać i nie zrobić kilku zdjęć. Gdy już zrobimy zdjęcia zatrzymujemy się za chwilę, by zaopatrzyć się w owoce na przydrożnym straganie. Gdyby rolnicy sprzedawali tylko ananasy, banany i kokosy sprawa byłaby łatwa i szybka do załatwienia. Ale nie, oni chyba złośliwie wystawiają taka różnorodność owoców i warzyw. Przy każdym straganie tracimy 20 min. na pytania : „a jak się to nazywa, a jak się to je”?
Gdy już nasyceni owocami i szczęśliwi docieramy do Limon, a tu temperatura powietrza 30°C, przychodzi czas na ochłodzenie się w wodach oceanu. Niespodzianka, ochłodzić się musimy inaczej gdyż temp. Wody w oceanie 28°C.
Spacerując ulicami miasta czy też piaszczystymi plażami (szukając sposobu na ochłodzenie), poruszamy się, chcąc nie chcąc, w rytm muzyki. Ulicznych grajków jest tu chyba najwięcej w całej Kostaryce.
Z Limon robimy krótką wycieczkę na południe w stronę granicy z Panamą. Tutaj podziwiamy Park Narodowy Cahuita, który powstał w celu ochrony rafy koralowej. Rafa zajmuje powierzchnie 6 ha, jest co podziwiać.
Ci, którzy nie prowadzą samochodu już się ochłodzili, więc wracamy do Limon i dalej na północ w stronę Nikaragui, jedziemy do Parku Narodowego Tortugero. Tu musimy zostawić samochód. W parku o powierzchni blisko 20 tys. ha nie ma dróg lądowych, poruszać się możemy tylko przy pomocy łodzi.
Wyobraźcie sobie jak czyste jest tu powietrze. Fauna i flora tego regionu nie da się opisać w tak krótkim tekście. Tutaj czas naprawdę płynie inaczej, tutaj szybko zapominamy o zegarkach i telefonach.
Z Tortugero wracamy w góry. Jedziemy do Monteverde.
W trakcie jazdy obserwujemy to co w Kostaryce jest niesamowite. Mniej więcej co godz. zmienia się przed naszymi oczami roślinność i klimat. W tym małym kraju możemy zaobserwować przynajmniej 12 stref klimatycznych.
Monteverde to mała miejscowość położona na wysokości 1400 m n.p.m. otoczona przez Rezerwat Lasu Chmurowego. Zieleń tutaj aż kipi. Kostarykanie zaliczają to miejsce do Siedmiu Cudów Kostaryki.
Miłośnicy ekoturystyki będą się czuli tutaj jak w raju. Występuje tu największa ilość storczyków na świecie, tropikalny las chmurowy, około 400 gatunków ptaków, 100 gatunków ssaków i 1200 płazów i gadów. Wystarczy? Jak dla mnie absolutnie. Ale gdyby komuś czegoś brakowało, to znajdziemy tu jeszcze kilka, wiszących wysoko nad drzewami mostów metalowych, które chwieją się przy każdym kroku i zjazdy na linach nad dżunglą (canopy tour). Najdłuższy zjazd ma ponad kilometr.
Z Monteverde pojedziemy nad Pacyfik. W trakcie jazdy zdecydujemy na której plaży będziemy biwakować. Przed nami kilka godzin jazd, więc mamy czas na podjęcie decyzji, a łatwo nie będzie, gdyż nad Pacyfikiem jest kilkadziesiąt plaż, a jedna ładniejsza od drugiej.
Zaczynamy od północnej części wybrzeża, Playa Nacascolo.
Do samej plaży samochodem nie dojedziemy. Auto zostawiamy na parkingu około 4 km od oceanu. Dalej jechać nie wolno, ale nie obawiajmy się, nie będziemy musieli iść pieszo w temp. 38°C. Pan z ochrony parkingu wzywa przez krótkofalówkę busa ”plażowego”, który zawozi nas na miejsce, transport jest bezpłatny, identycznie w drodze powrotnej.
Woda w zatoce prawie się nie porusza, fala minimalna, bardziej jak na mazurskich jeziorach niż na oceanie. Cisza, iguana podchodzi do nas (może zostawimy coś do jedzenia), za nią ostronos, a w oddali słychać odgłosy małp. Na plaży poza nami nie ma żywego ducha. Koleżanka, która jest z nami mówi do męża: „Józek, Ty wracaj do Polski, sprzedaj dom, a ja tutaj na Ciebie poczekam”.
Kolejna zauroczona Kostaryką.
Następne dni podróży to kolejne plaże Pacyfiku.
Playa del Coco, Playa Hermosa, Playa Flamingo, Playa Conchal, Playa Grande, Tamarindo, Samara, Jaco, Manuel Antonio.
I każda inna, w jednej wody spokojne w innych fala idealna dla surferów, piaski białe, złote i czarne, a nawet zamiast piasku na plaży muszelki.
Nie potrafię obiektywnie opisać Kostaryki, to miejsce które wybrałem na swoją drugą ojczyznę. Tutaj czas płynie inaczej.
Pura Vida!
autor Jacek Brzezowski
blog: https://www.facebook.com/MojaKostaryka/